piątek, 20 marca 2015

Akt I (cz.X)

LOCHY

Obudziły ją krzyki roznoszące się echem po zimnym, ciemnym korytarzu.

- Nie! Zostaw mnie! - młodzian krzyczał nieprzerwanie, próbując wyrwać się z wielkiej łapy potwora, który odciągał go od reszty przestraszonych dzieciaków.

Wszystkie uciekły gdzieś w głąb celi. Skuliły się drżąc i łkając. Nie miały nawet szans, mierzyć się z ogromną istotą, na którą patrzyły z przerażeniem.

Na pewien sposób dziewczyna miała dosyć krzykacza, jego piskliwy głos drażnił jej uszy. Chociaż powinna się do tego przyzwyczaić - nie był wyjątkiem, był tylko kolejną ofiarą. Siedziała na grubym i z lekka podartym kocu. Była sama w przestronnej celi. Zastanawiała się, ile to już czasu nie odezwała się do nikogo choćby jednym słowem. Podeszła na czworakach do grubych, żelaznych krat i objęła dwa grube pręty dłońmi, czując nieprzyjemne zimno metalu. Śledziła wzrokiem, jak Givlert ciągnie za sobą przestraszonego i szamoczącego się chłopca o jasnobrązowych włosach.

Miał na sobie jedynie podartą, płócienną koszulę. Machał gwałtownie nogami, chcąc o coś zaczepić. Naiwnie myślał, że się w jakiś sposób uratuje albo przynajmniej opóźni swoją śmierć.

Gardalh przeciągnął go przez otwarte drzwi i rzucił brutalnie na stół.

Młodzian jęknął, czując, jak uderzenie o twardą powierzchnię stołu odbiera mu dech w piersi. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, ale nie był w stanie. Przyglądał się tylko, jak Givlert przypina jego nadgarstki stalowymi kajdanami.

- Puść mnie! - krzyknął, gdy doszedł do siebie i szarpnął gwałtownie ręką.

Łańcuchy zabrzęczały, uświadamiając chłopaka, że nie ma już ucieczki przed tym, co nastąpi. On także, słyszał wcześniej krzyki agonii kolegów i koleżanek z celi, gdy potwór wyciągał ich z więzienia, a potem oprawiał niczym zwierzęta. Jego spojrzenie śledziło wielkiego i przygarbionego gardalha, który przeszukiwał właśnie jedną z półek.

Przesunął w bok duży słoik z odciętą tuż nad kostką ludzką stopą.

Pomieszczenie, do którego została zaciągnięta nowa ofiara, było oświetlone przez zaledwie kilka na wpół wypalonych świec.

Givlert odwrócił się, trzymając w rękach długi, zakrzywiony nóż oraz wielki tasak.

- Nie! - znowu wrzasnął chłopak, a w jego oczach pojawiły się łzy. Bał się tak bardzo, że zaczął łkać.

Po chwili z ciężkim i wilgotnym powietrzem zmieszał się zapach moczu.

Sługa Xalixyna nie posiadał żadnych ludzkich uczuć. Nie znał współczucia, litości i żalu. Na życzenie swojego mistrza przybierał maskę gniewu i żądzy krwi, aby jak najszybciej pozbyć się ich wrogów, a za razem całego rodu Adriellów.

W tej chwili był beznamiętny. Z ponurym i jakże poważnym obliczem wykonał zamach i wbił ostrze noża prosto w pierś chłopaka - krew trysnęła mu z rany, jak i z ust, a po chwili jego oczy wywróciły się na drugą stronę. Kilka cięć starczyło, aby otworzyć całą klatkę piersiową ofiary. Wyjmował z jej środka narządy wewnętrzne i wrzucał do misy nieopodal stołu. Gdy skończył, uniósł tasak i oddzielił głowę młodziana od reszty jego ciała.

Dorite przyglądała się całemu zabiegowi z nutą przerażenia i pewnej fascynacji. Widziała to już któryś z kolei raz, ale nigdy nie mogła odwrócić wzroku. Odepchnęła się od krat dopiero w momencie, gdy Givlert skończył i skryła w kącie swojej celi, obejmując ramionami podkulone nogi. Podbródek oparła na kolanie, spoglądając wprost na celę dzieci, które nadal w przerażeniu zakrywały uszy, nie chcąc słyszeć krzyków z pomieszczenia obok. Każde z nich czeka podobny los. Jak dobrze pamiętała, chłopak, który stracił przed chwilą życie, był bratem jednej z dziewczynek.

Drzwi trzasnęły - oznaczało to koniec morderczego zabiegu.

Gilvert wyszedł ze swojej sali tortur - którą zwał kuchnią - i przeszedł cały korytarz, aby wejść po schodach. Zaraz potem zniknął na kolejnym poziomie.

- Dorite? - dziwny, nieznajomy szept dotarł do jej uszu, a przed nią pojawiła się eteryczna sylwetka jednego z duchów tego zamku. Na początku myślała, że to duch samego Xalixyna, ale szybko przekonała się, że się myliła.

- Kim.. - przełknęła ślinę, czując, że jej głos jest niesłyszalny. - Kim jesteś? - spojrzała nań bursztynowymi oczami i poprawiła dłonią orzechowe włosy, odgarniając je na bok.

- Kimś, komu nie podobają się praktyki jednego z gardalhów.

Nagle w powietrzu, przed oczyma Dorite zawisł krążek pełen kluczy.

- To są klucze Gilverta?

Zjawa kiwnęła głową.

- Nigdy nie popieraliśmy w rodzie praktykowania czarnej magii, chociaż nasz ród słynął z magów krwi. Musiałem nawet wypędzić rodzonego brata z naszych włości przez jego zamiłowanie do nekromancji. - zjawa zrobiła krótką pauzę. - Mimo wszystko, chcemy się odegrać na Xalixynie. Chociażby uwalniając cię i te dzieci obok...

- Ale... dlaczego ja? - niezbyt rozumiała dlaczego duch chce ją wyznaczyć do tego zadania, chociaż co ona miała zrobić? Uwolnić je i uciekać? Przecież nie zdoła podnieść bramy, a Gilvert ich wszystkich schwyta albo zabije bez większego problemu. Bijąc się z własnymi myślami, poczuła chłodny dotyk.

Palce zjawy pochwyciły za podbródek dziewczyny, aby skierować jej spojrzenie na swoje eteryczne lico.

- Masz takie same oczy jak my, a w sobie naszą krew. Gardalh nie może cię skrzywdzić, nawet jak sprawisz mu kłopot, zabicie cię nie wchodzi w rachubę.

Z każdym kolejnym zdaniem w myślach Dorite rodziło się coraz więcej pytań.

- W pomieszczeniu, gdzie gardalh dokonuje swojej rzezi na niewinnych dzieciach, pod stołem jest klapa. Zejdziecie drabiną do kanałów, a tam już będziecie musieli sobie poradzić sami. Jest kilka wyjść z dala od zamku. Za naszych czasów kanały miały służyć za drogę ucieczki podczas oblężenia..

Zjawa rozmyła się po tych słowach, a pęk kluczy brzęknął, gdy uderzył o z kamienną podłogę.

Dorite drżącymi złapała za upuszczony przedmiot i podniosła się z podłogi.
Ucieczka jest lepszym wyjściem niż czekanie na śmierć z ręki Givlerta.

Zgrzyt zamka znowu zwrócił uwagę przestraszonych dzieci, ale tym kto otworzył kraty, była młoda dziewczyna, a nie wielki, przerażający potwór.

- Chodźcie! Uciekamy stąd... - na twarzy Dorite pojawił się nikły uśmiech, który miał być zapewnieniem jej szczerych intencji.

środa, 11 marca 2015

Akt I (cz.IX)

 OGIEŃ

 

Kobieta jęknęła.

Rozcięcie na szyi nie było głębokie, ale spowodowało nagły i intensywny ból.

Rishe złapała dłonią za ranę, czując jak pomiędzy palcami sączy się gęsta, szkarłatna ciecz. Na szczęście nie czuła, jak poza krwią ulatują z niej siły. Widocznie mag starał się tylko odwrócić jej uwagę od swojego zniknięcia. Nim się spostrzegła, usłyszała trzepot materiału, w miejscu gdzie niedawno zniknął Otillo.

- Biegnij i łap jakiegoś konia! - mag klepnął chłopaka w plecak, który założył przed wykonaniem powierzonego mu zadania. Poczuł, że niewiele tam ma, ale coś twardego, w co uderzył, przykuło jego uwagę. Zainteresuje się tym później, gdy już znajdą się na spokojnym trakcie.

Mentor i jego uczeń biegli pośrodku tego zamieszania, unikając koni, które zerwały się i pogalopowały we wszystkie strony, oraz zdezorientowanych najemników, aż w końcu dobiegli do jednej z zagród.

Koń zarżał ostrzegawczo, przeskakując z miejsca na miejsce.

Xalixyn podczas pobytu w latrynie użył zwoju niewidzialności - jednego z dwóch, które miał w tubie. Nie poszedł jednak od razu do namiotu, tylko ukryty przed wzrokiem każdego otworzył zasuwy zagród dla koni, dzięki czemu przestraszone mogły swobodnie uciec od zagrożenia, jakim w tym przypadku był ogień.

- Większość zwierząt boi się ognia. - mag dotknął dłonią końskiego łba i złapał za uzdę, drugą ręką otwierając zagrodę. O dziwo zwierzę uspokoiło się. Wskoczył na na jego nowego wierzchowca i trzymając wodze, wyciągnął rękę w stronę podopiecznego. - Wsiadaj i postaraj się nie spaść. Musimy jak najszybciej stąd uciekać. Narobiliśmy trochę zamieszania.

Chłopak przez chwilę patrzył na maga, który nie wydawał się teraz taki oschły i srogi jak wcześniej. Czy mimo wszystko przejmował się nim? To po to wszedł do namiotu i groził pani najemników? Będzie musiał o to zapytać. Jakby nowe siły wstąpiły w jego chuderlawe ciało i wskoczył na konia z pomocą opiekuna.

Płomiennowłosa wybiegła wściekła z namiotu.

Przyglądała się przez chwilę temu nocnemu zamieszaniu. Czy powinna się zemścić na nim, czy też puścić go wolno? - zadała sobie w myślach pytanie. Dłonią przetarła przypaloną lekko ranę na szyi. Gdyby tylko chciał, mógłby ją bez problemu zabić i nikt by się nie dowiedział.

- Jeżeli zostawił bliznę, nigdy mu tego nie wybaczę! - wycedziła pod nosem i spojrzała w stronę bramy.

Mag wraz z chłopcem ruszyli galopem przed siebie.

Większość najemników była zbyt zajęta uspokajaniem złapanych koni i gaszeniem pożaru palisady w pobliży bramy, żeby gonić uciekinierów. Jednak ci na wieżach postanowili zatrzymać ich siłą.

Pierwsze wystrzeliły kusze, a zaraz po nich łuki. Kilka bełtów chybiło, ale dwa z nich wbiły się w plecak.

Gdyby Otillo nie odchylił się w bok i nie zasłonił plecakiem, zapewne zostałby zraniony. Być może to ten nieszczęsny, pusty grimuar uratował mu życie.

Kolejna strzała odbiła się od ramienia maga i upadła na ziemię.

Magiczny płaszcz wypełnił swoje zadanie. Chronił go przed pociskami wszelkiej maści, sprawiając, że zwykłe, niemagiczne przedmioty odbiją się od niego jak od kamiennej ściany.

Mimo dalszych prób strzelcy poddali się. Cel poruszający się w nocy pomiędzy drzewami ciężko było trafić. Nawet wyborowy kusznik lub łucznik mógłby mieć z tym problem. Doszli także do wniosku, że nie powinni zabijać niewinnego dziecka czy zwierzęcia. Tym czynem mogli poważnie narazić się swojej pani, a wiedzieli czym to się kończy...

- Reevos! - krzyknęła kobieta.

- Tutaj! - odezwał się wojownik trzymający w uzdę karego ogiera. Machnął ręką, żeby Rishe mogła go dostrzec.

Próbował uspokoić zwierzę i szło mu bardzo dobrze. W pewnym momencie, na krótką chwilę przesłoniły go trzy galopujące konie wraz z jeźdźcami. Gdy chmura pyłu opadła, zauważył na końcu nieoficjalnego pościgu jednego z najemników, który nie wywiązał się z powierzonego mu wcześniej zadania.
Koń - a raczej kuc - Butta, był najwolniejszy i to pewnością wina ponadprzeciętnej wagi najemnika. Ale zawzięcie popędzał swojego wierzchowca. Dostrzegłszy Xalixyna odezwała się w nim przesadna duma i nakazała mu ścigać go.

Irn nie chciał mu towarzyszyć w tej bezmyślnej pogoni.

- Stójcie! Nie gońcie ich! - nakazała Rishe.

Jednak jej rozkaz nie został wysłuchany i trójka młodych najemników minęła zgliszcza bramy i zniknęła pomiędzy drzewami.

Ta kropla niesubordynacji przelała czarkę cierpliwości, którą trzymała w dłoniach przedstawicielka rodu Fimerów. Zacisnęła ręce w pięści i przez chwilę ściskała je tak mocno, aż zbielały jej kostki. Dopiero wizja kary dla trójki dezerterów ostudziła krew w jej żyłach. Sięgnęła dłonią po złoty kolczyk w prawym uchu - przedstawiał on jaszczura. Odpięła go i rzuciła na ziemię.

- Wzywam cię, Lidor. Przebudź się!

Po tych słowach pojawił się przed nią gigantyczny, złoty jaszczur z dwiema głowami, które zasyczały wściekle. Przebudzony ze snu łypnął wszystkimi ślepiami na płomiennowłosą i spoczął na brzuchu, aby mogła wejść na jego grzbiet. Miał łuski twarde niczym stalowa zbroja, a jego długie zębiska i pazury potrafiły rozerwać ofiarę na strzępy. Szybkie łapy dościgały dorosłe konie, a w jaskiniach czy skalnych terenach dawały mu niebywałą przewagę nad innymi. Gruby ogon miażdżył wszystko na swojej drodze. To dzikie stworzenie słuchało tylko jednej osoby.




- Reevosie! - zwróciła się w jego stronę, wchodząc na grzbiet przyzwanego stworzenia. - Jedź za mną. - po tych słowach pognała przed siebie.

Najemnik dawno nie widział poważnej Rishe, ale wskoczył szybko na konia, którego uspokoił i popędził za kołyszącym się jaszczurem.

***

- Schyl głowę! - krzyknął mag, pochylając się mocno.

Liście smagnęły czubek jego głowy, gdy przejeżdżał pod jedną z grubych gałęzi. Chwilę później wyjechali na główny trakt, a za nimi dwójka najemników, którzy nie zamierzali się poddać i ciągle ich ścigali, zostawiając Butta w pewnej odległości za nimi, ale też nie w takiej, żeby mu zniknąć z pola widzenia. Xalixyn miał nadzieję, że wziął wypoczętego konia, bo w innym przypadku pościg skończy się to dla niego bardzo źle. Na swoim sumieniu miał już kilka przewinień: zranienie Rishe, zniszczenie bramy, kradzież konia i ucieczkę. Jeśli nie zabiją go od razu, czekają go długie tortury - przynajmniej sam by tak zrobił, gdyby był na ich miejscu.

W pewnym momencie koń Xalixyna zwolnił i przeszedł do stępa.

- Mistrzu?! - krzyknął zdziwiony Otillo. - Mistrzu, dlaczego zwolniliśmy?

Mag nie odpowiedział i powoli osunął się na bok. Bezwładne ciało upadło na trakt.

Chłopak niewiele myśląc, zeskoczył zaraz za nim, nie zważając na nic innego. Przewrócił się, gdy plecak pociągnął go do tyłu, ale zwinnie wysunął ramiona z jego szelek. Dopadł do mistrza i przekręcił go na plecy.

- Mistrzu! - jęknął, czując ciepło bijące od swojego opiekuna. Spojrzał na jego twarz i przyłożył dłoń do czoła.

Okropna gorączka!

Otillo zdał sobie sprawę, że tak naprawdę prócz Xalixyna nie ma nikogo, kto mógłby nim się przejmować. Owszem, dostawał kary, ale każdy opiekun czy nawet rodzic od czasu do czasu musi ukarać za większe przewinienia. Bez maga nawet nie mógł wrócić do strzeżonego zamku. Poza tym, Gilvert z pewnością posądziłby go o spowodowanie śmierci mistrza. Chłopak miał zaledwie kilka lat, jak jego matka zniknęła, a kilka miesięcy później cały ród - podobnie jak Xalixyna - został wymordowany. Mieszkał w Caelfall i po tej okropnej rzezi nie był w stanie powrócić w tamto bolesne miejsce. Nie chciał nawet myśleć o tym, że musiałby zamieszkać ponownie w Caelfall.

- Patrzcie, spadł z konia! To nasza szansa! - najemnik na przodzie pościgu zauważył, jak mag spada z wierzchowca i pośpieszył konia.

Ku jego zdziwieniu ziemia zadrżała mocno, a droga pomiędzy nim, a uciekinierami rozdarła się na dwie części. Ognie buchnęły gwałtownie ze sporej szczeliny. Żywa ściana utrzymywała się na wysokości koron drzew, nie pozwalając najemnikom dotrzeć do Xalixyna.

- Co się dzieje?! Skąd te ognie? - pod ścianę dotarł Butt i zeskoczył z konia, tak samo jak jego "towarzysze".

Syczenie dwóch wielkich głów zwróciło ich uwagę i zobaczyli kroczącą w ich stronę filigranową sylwetkę.

Rishe, spowita aurą płomieni, szła w stronę trójki dezerterów, zostawiając pod stopami spaloną ziemię. Jej rude loki tańczyły w powietrzu niczym kłębowisko wściekłych węży. Zielone oczy kobiety wydawały się puste, jakby nieobecne.

- Nie ruszaj się, Lidor! - wydała w końcu rozkaz, mając na celu zakończyć cały ten pościg własnymi rękami.

Najemnicy wydawali się zdezorientowani i przestraszeni. Wiedzieli, że zignorowali rozkaz swojej pani, ale nigdy nie sądzili, że skażą się tym samym na jej srogi gniew. Dopiero krzyk jednego z nich, otrząsnął ich z paraliżu spowodowanego strachem.

Była magiem zupełnie jak Xalixyn, różniła ich tylko ścieżka, jaką obrali. Ona podążyła za rodową tradycją rodu Fimerów i zjednała się z ogniem. Ogniem, w którym krzyki agonii jednego z młodych najemników z czasem ucichły.

Głowa, jak i połowa jego torsu, zostały doszczętnie spalona.

Gdy smród spalonego mięsa dotarł do nozdrzy kobiety, wyciągnęła truchło ze ściany ogni i odrzuciła je w bok, wzrok swój kierując na następnego uciekiniera.

Drugi z towarzyszy Butta, wskoczył szybko na konia. Zamierzał go popędzić i uciec jak najszybciej od tej szalonej kobiety, ale głośny świst i nagły impuls bólu nie pozwolił mu na tę czynność. Czuł jak spada z konia. Przeturlał się kilka metrów i ostatnim co zobaczył, był uciekający koń z dolną połową jego ciała, pozostawiający za sobą krew i fragmenty jego trzewi.

- To jest kara za niesubordynację. - splunął Reevos z pogardą na drugiego, martwego najemnika i oparł się o topór, przyglądając ostatniemu z żywych.

Butt był między młotem, a kowadłem. Poczuł jak nogi uginają się pod nim i padł na kolana. Z jego obecną kondycją ucieczka była niemożliwa.

- Proszę, pani! Oszczędź mnie! Już nigdy nie sprzeciwię się twoim rozkazom, przepraszam, wybacz mi! - krzyczał, żeby jego słowa dotarły do kobiety. Błagał, kłaniając się przed nią i przytulając do ziemi.

Słowa grubego najemnika dotarły do jej ukrytej świadomości. Potrząsnęła głową i mrugnęła szybko kilka razy, po czym uśmiechnęła się.

- Dobrze. Od tej pory jesteś moim sługą, nigdy więcej nie będziesz głuchy na moje rozkazy. Wyrzuć miecz i ściągnij kolczugę. - rozkazała.

Butt bez szemrania wykonał rozkaz. Klęczał nadal przed nią wystraszony.

- Zakwicz.

- Kwik! Kwik!

- Posłuszna świnka. - zaśmiała się. - Reevosie, znajdziesz mu jakiś łańcuch i przykujesz go gdzieś w moim namiocie. A jak jeszcze raz zrobi coś bez pozwolenia, będzie pieczoną świnką.

- Oczywiście, pani. - ukłonił się. - Wracamy?

Rishe machnęła dłonią, tym samym gasząc rozszalałe płomienie, po czym spojrzała na bezradnego i zapłakanego Otilla, który nadal starał się obudzić swojego mistrza. Chyba nie było sensu karać maga za ranę na szyi. Prawdopodobnie umrze nocą, z dala od domu, na środku drogi.

- Wracamy. - odpowiedziała wojownikowi i weszła na grzbiet jaszczura. - A ty wracasz pieszo. Jeżeli nie wrócisz do rana albo postanowisz uciec.. zginiesz.

- O-oczywiście, pani.
- odpowiedział Butt. Już lepiej być sługą do końca życia, niż zakończyć życie w tej chwili - przynajmniej tak teraz myślał.





Grafika użyta w poście przedstawia postać Rishe:
http://weheartit.com/entry/110753088

niedziela, 1 marca 2015

Akt I (cz.VIII)

UCIECZKA

 

- Mogę zabrać na chwilę dłoń z twoich ust, ale.. - przerwał na moment, aby nieco mocniej docisnąć ostrze swego sztyletu do szyi kobiety. - nie waż się krzyknąć.

Lekkie kiwnięcie jej głowy oznaczało zgodę.

Mag zsunął dłoń z jej ust, czekając na pierwsze słowa.

- Nie zamierzam was skrzywdzić...

- Wątpię, żebyś teraz miała możliwość.

- Nie zamierzałam was skrzywdzić. - poprawiła się. - Zatrzymujemy każdego napotkanego kupca i przeglądamy towary, a gdy coś nas zainteresuje, godnie płacimy. - tłumaczyła się, chociaż dobrze wiedziała, że jadło nie było żadną "godną" zapłatą.

- Nie dbam o te szmaty. - burknął. - Co tutaj robicie?

- Czekamy na kogoś.

- Na kogo?

- Na posłańca, który ma nam dostarczyć wiadomość o miejscu pobytu mojego brata. - starała się wstrzymywać przełykanie śliny. W tym momencie sprawiało to jej nieznośny ból, gdy skóra poruszała się na ostrzu sztyletu. Zdawało jej się, że dostrzegła przez chwilę trzygłowego węża na jego końcu.

- Co zamierzacie zrobić, jak już dostaniecie wiadomość?

- Opuścić to miejsce i wyruszyć w pościg. Tkwimy tutaj wystarczająco długo, minęły już tygodnie i mam dość tego miejsca...

- Hm... - mag zamyślił się na chwilę. Bezużyteczne informacje, ale nie zagrażali jego wyprawie, więc nie musiał jej zabijać. Przynajmniej nie teraz.

- Adriell?

- Co?

- Jesteś z rodu Adriellów? - zapytała rudowłosa. - Trzy węże to wasz herb, ale słyszałam, że cały ród został wymordowany...

Mag poczuł jak jego nogi uginają się, a w głowie zaczyna wirować. Potrząsnął nią lekko w nadziei, że rozmazany wzrok powróci do normalności.

- Otillo!

- Tak, mistrzu? - odezwał się przestraszony chłopak.

W czasie ich rozmowy, zrobił lekki porządek w plecaku: włożył do niego grimuar i zapiął, zakładając na plecy. Smutnym spojrzeniem pożegnał suknie, które miały być prezentem dla jego drogiej przyjaciółki.

-  Poszukaj w mojej tubie zwoju ognistej kuli.

Chłopak zdziwił się. Po co im teraz ognista kula? Mimo to podszedł i odchylił płaszcz swojego mentora, po czym otworzył tubę. Umiał czytać magiczne znaki, przynajmniej większość.

- To nie jest rozsądne... - odezwała się kobieta, ale po chwili zamilkła. Poczuła, jak ręka maga drży.
Rękaw płaszcza zsunął się, odsłaniając odrażającą, czarną bliznę. Była mocno zaczerwieniona i promieniowała ciepłem.

- Mam! - zawołał Otillo, oznajmiając, że znalazł potrzebny zwój.

- W miejscu rozcięcia namiotu, na wprost, zobaczysz bramę. Użyj na niej tego zwoju i jeżeli ci się powiedzie, nauczę cię czegoś o magii, a także.. - urwał, czując ponowną falę osłabienia. - Pośpiesz się! - wycedził przez zęby.

Chłopak zniknął za rozciętym materiałem.

Zobaczył bramę kilkadziesiąt metrów dalej oraz stajnie nieopodal niej. Większość najemników spała albo była zbyt pijana, by przejmować się czymkolwiek. Jedynie ci na wieżach obserwacyjnych stanowili jakieś zagrożenie dla młodego ucznia - byli to łucznicy i kusznicy. Ciągle czujni, trwający w trzeźwości.

Pokażę na co mnie stać! - Rzucił w myślach Otillo i rozwinął pergamin. Musiał sobie na szybko przypomnieć szereg magicznych znaków, które tworzyły podstawowy alfabet.

Czytanie zwojów różniło się od manipulacji magią.

Zwój powstawał na zasadzie wymieszania potrzebnych do wykonania zaklęcia komponentów i zapieczętowania ich w kawałku papieru, który z tym momentem nabierał niebywałej mocy i wartości - użyć zwoju mógł prawie każdy, ale tylko jednorazowo. 
Manipulacja magią natomiast wymagała koncentracji, magicznych słów, gestów, komponentów i energii, która otaczała osobę służącą za katalizator. Była to wymagająca technika, w zależności od stopnia trudności zaklęcia. Niektóre z nich wcale nie potrzebowały komponentów ani finezyjnych gestów, a jedynie prostych słów, które uaktywnią całą magiczną moc.

- Flamois.. div.. ardeitte! - krzyknął chłopak, gdy skończył czytać magiczną formułkę. Były to kluczowe słowa, służące do aktywacji zaklęcia.

Zwój w jego małych dłoniach zmienił się w popiół, a w jego miejscu pojawiła się mała ognista kula, która z chwili na chwilę rosła coraz bardziej.

Otillo odskoczył w tył. Szybko musiał podjąć decyzję co robić dalej, zanim to coś wybuchnie mu przed twarzą. Spojrzał na bramę i pchnął kulę w tamtą stronę.

- Chciałam was wypuścić... - powiedziała kobieta.

Wypowiedzenie każdego słowa sprawiało jej trudność.

- Wypuścić? - mag poczuł się trochę lepiej. Jego ręka przestała drżeć. - Kim jesteś?

- Rishe Fimera...

Zaraz po słowach kobiety do uszu Xalixyna dotarł nagły huk.

Huk ten towarzyszył wybuchowi magicznej energii, a konkretniej, ognistej kuli, która rozbiła się o bramę i roztrzaskała ją na drzazgi. Większość najemników poderwała się i otępiała wyskoczyła z baraków, inni podnieśli się z gleby, a łucznicy szukali wroga, który ich zaatakował.
Konie uwolniły się w jakiś sposób ze stajni i rozbiegły po całym obozowisku, tratując wygasłe pozostałości niektórych ognisk, ławy, beczki, stoły oraz najemników.

- Sami się wypuścimy. - mag uniósł kąciki ust i ciął szybko sztyletem.