LOCHY
Obudziły ją krzyki roznoszące się echem po zimnym, ciemnym korytarzu.
- Nie! Zostaw mnie! - młodzian krzyczał nieprzerwanie, próbując wyrwać się z wielkiej łapy potwora, który odciągał go od reszty przestraszonych dzieciaków.
Wszystkie uciekły gdzieś w głąb celi. Skuliły się drżąc i łkając. Nie miały nawet szans, mierzyć się z ogromną istotą, na którą patrzyły z przerażeniem.
Na pewien sposób dziewczyna miała dosyć krzykacza, jego piskliwy głos drażnił jej uszy. Chociaż powinna się do tego przyzwyczaić - nie był wyjątkiem, był tylko kolejną ofiarą. Siedziała na grubym i z lekka podartym kocu. Była sama w przestronnej celi. Zastanawiała się, ile to już czasu nie odezwała się do nikogo choćby jednym słowem. Podeszła na czworakach do grubych, żelaznych krat i objęła dwa grube pręty dłońmi, czując nieprzyjemne zimno metalu. Śledziła wzrokiem, jak Givlert ciągnie za sobą przestraszonego i szamoczącego się chłopca o jasnobrązowych włosach.
Miał na sobie jedynie podartą, płócienną koszulę. Machał gwałtownie nogami, chcąc o coś zaczepić. Naiwnie myślał, że się w jakiś sposób uratuje albo przynajmniej opóźni swoją śmierć.
Gardalh przeciągnął go przez otwarte drzwi i rzucił brutalnie na stół.
Młodzian jęknął, czując, jak uderzenie o twardą powierzchnię stołu odbiera mu dech w piersi. Chciał coś powiedzieć, krzyknąć, ale nie był w stanie. Przyglądał się tylko, jak Givlert przypina jego nadgarstki stalowymi kajdanami.
- Puść mnie! - krzyknął, gdy doszedł do siebie i szarpnął gwałtownie ręką.
Łańcuchy zabrzęczały, uświadamiając chłopaka, że nie ma już ucieczki przed tym, co nastąpi. On także, słyszał wcześniej krzyki agonii kolegów i koleżanek z celi, gdy potwór wyciągał ich z więzienia, a potem oprawiał niczym zwierzęta. Jego spojrzenie śledziło wielkiego i przygarbionego gardalha, który przeszukiwał właśnie jedną z półek.
Przesunął w bok duży słoik z odciętą tuż nad kostką ludzką stopą.
Pomieszczenie, do którego została zaciągnięta nowa ofiara, było oświetlone przez zaledwie kilka na wpół wypalonych świec.
Givlert odwrócił się, trzymając w rękach długi, zakrzywiony nóż oraz wielki tasak.
- Nie! - znowu wrzasnął chłopak, a w jego oczach pojawiły się łzy. Bał się tak bardzo, że zaczął łkać.
Po chwili z ciężkim i wilgotnym powietrzem zmieszał się zapach moczu.
Sługa Xalixyna nie posiadał żadnych ludzkich uczuć. Nie znał współczucia, litości i żalu. Na życzenie swojego mistrza przybierał maskę gniewu i żądzy krwi, aby jak najszybciej pozbyć się ich wrogów, a za razem całego rodu Adriellów.
W tej chwili był beznamiętny. Z ponurym i jakże poważnym obliczem wykonał zamach i wbił ostrze noża prosto w pierś chłopaka - krew trysnęła mu z rany, jak i z ust, a po chwili jego oczy wywróciły się na drugą stronę. Kilka cięć starczyło, aby otworzyć całą klatkę piersiową ofiary. Wyjmował z jej środka narządy wewnętrzne i wrzucał do misy nieopodal stołu. Gdy skończył, uniósł tasak i oddzielił głowę młodziana od reszty jego ciała.
Dorite przyglądała się całemu zabiegowi z nutą przerażenia i pewnej fascynacji. Widziała to już któryś z kolei raz, ale nigdy nie mogła odwrócić wzroku. Odepchnęła się od krat dopiero w momencie, gdy Givlert skończył i skryła w kącie swojej celi, obejmując ramionami podkulone nogi. Podbródek oparła na kolanie, spoglądając wprost na celę dzieci, które nadal w przerażeniu zakrywały uszy, nie chcąc słyszeć krzyków z pomieszczenia obok. Każde z nich czeka podobny los. Jak dobrze pamiętała, chłopak, który stracił przed chwilą życie, był bratem jednej z dziewczynek.
Drzwi trzasnęły - oznaczało to koniec morderczego zabiegu.
Gilvert wyszedł ze swojej sali tortur - którą zwał kuchnią - i przeszedł cały korytarz, aby wejść po schodach. Zaraz potem zniknął na kolejnym poziomie.
- Dorite? - dziwny, nieznajomy szept dotarł do jej uszu, a przed nią pojawiła się eteryczna sylwetka jednego z duchów tego zamku. Na początku myślała, że to duch samego Xalixyna, ale szybko przekonała się, że się myliła.
- Kim.. - przełknęła ślinę, czując, że jej głos jest niesłyszalny. - Kim jesteś? - spojrzała nań bursztynowymi oczami i poprawiła dłonią orzechowe włosy, odgarniając je na bok.
- Kimś, komu nie podobają się praktyki jednego z gardalhów.
Nagle w powietrzu, przed oczyma Dorite zawisł krążek pełen kluczy.
- To są klucze Gilverta?
Zjawa kiwnęła głową.
- Nigdy nie popieraliśmy w rodzie praktykowania czarnej magii, chociaż nasz ród słynął z magów krwi. Musiałem nawet wypędzić rodzonego brata z naszych włości przez jego zamiłowanie do nekromancji. - zjawa zrobiła krótką pauzę. - Mimo wszystko, chcemy się odegrać na Xalixynie. Chociażby uwalniając cię i te dzieci obok...
- Ale... dlaczego ja? - niezbyt rozumiała dlaczego duch chce ją wyznaczyć do tego zadania, chociaż co ona miała zrobić? Uwolnić je i uciekać? Przecież nie zdoła podnieść bramy, a Gilvert ich wszystkich schwyta albo zabije bez większego problemu. Bijąc się z własnymi myślami, poczuła chłodny dotyk.
Palce zjawy pochwyciły za podbródek dziewczyny, aby skierować jej spojrzenie na swoje eteryczne lico.
- Masz takie same oczy jak my, a w sobie naszą krew. Gardalh nie może cię skrzywdzić, nawet jak sprawisz mu kłopot, zabicie cię nie wchodzi w rachubę.
Z każdym kolejnym zdaniem w myślach Dorite rodziło się coraz więcej pytań.
- W pomieszczeniu, gdzie gardalh dokonuje swojej rzezi na niewinnych dzieciach, pod stołem jest klapa. Zejdziecie drabiną do kanałów, a tam już będziecie musieli sobie poradzić sami. Jest kilka wyjść z dala od zamku. Za naszych czasów kanały miały służyć za drogę ucieczki podczas oblężenia..
Zjawa rozmyła się po tych słowach, a pęk kluczy brzęknął, gdy uderzył o z kamienną podłogę.
Dorite drżącymi złapała za upuszczony przedmiot i podniosła się z podłogi.
Ucieczka jest lepszym wyjściem niż czekanie na śmierć z ręki Givlerta.
Zgrzyt zamka znowu zwrócił uwagę przestraszonych dzieci, ale tym kto otworzył kraty, była młoda dziewczyna, a nie wielki, przerażający potwór.
- Chodźcie! Uciekamy stąd... - na twarzy Dorite pojawił się nikły uśmiech, który miał być zapewnieniem jej szczerych intencji.